Znana aktorka, Dominika Ostałowska, już w młodym wieku obserwowała u siebie niepokojące objawy sercowe, ale właściwa diagnoza przyszła później. Dzięki zabiegowi ablacji, praktycznie już drugiego dnia poczuła poprawę samopoczucia i jakości życia. Zapraszamy do poznania historii, której scenariusz napisało samo życie, a w której odpowiednio dobrane leczenie gra główną rolę...
Pani Dominiko, proszę powiedzieć jak się to wszystko zaczęło?
Czy pamięta Pani pierwsze objawy, które zmusiły Panią do szukania pomocy lekarskiej?
Wszystko zaczęło się, gdy miałam mniej więcej 19 lat. Pamiętam, że odczuwałam dziwne kołatania serca, które moja mama próbowała leczyć, podając mi leki oparte na cukrze.
Wtedy też po raz pierwszy poszłam do kardiologa, ale niestety nie potraktował moich objawów poważnie. Może uznał, że jestem przewrażliwiona albo mam hipochondryczne skłonności? Nie wiem. Z biegiem lat te dolegliwości nasiliły się do tego stopnia, że widziałam na własne oczy, jak moje serce bije pod skórą niczym „pompka”. Towarzyszyło temu niepokojące, bliskie omdleniu uczucie.
Jak wyglądała dalsza diagnostyka? Czy czuła Pani poprawę przy leczeniu
za pomocą leków?
Gdy tylko zauważyłam pogorszenie samopoczucia, ponownie wybrałam się do kardiologa.
W efekcie tej wizyty założono mi holter, ale, jak na ironię, nie zarejestrował najgorszych momentów, maksymalnie 150 uderzeń na minutę. Skutkiem tego lekarz doradził mi, abym zaczęła przyjmować magnez. Brałam go przez kolejne 3 lata, ale nie zauważyłam żadnej poprawy, wręcz dalsze pogarszanie się samopoczucia.
Pewnego razu taksówka spóźniła mi się na plan, a ja ze zdenerwowania, że wszyscy na mnie czekają, dostałam takich skurczy, że członkowie ekipy wręcz widzieli pulsujące tętnice na szyi. Przestraszeni zdecydowali, że zawiozą mnie do szpitala. Na miejscu okazało się, że miałam 210 uderzeń na minutę, czyli trzy razy więcej, niż wynosi norma! Zostałam zatrzymana na dalsze badania, a znajomi z planu dodatkowo podpowiedzieli mi, abym skontaktowała się ze specjalistą od tego typu schorzeń sercowych.
Oczywiście opowiadam moją historię w dużym skrócie, bo zanim doszło do umówienia się na konsultację w sprawie zabiegu ablacji, tych wizyt u różnych kardiologów było o wiele więcej. Za każdym razem przepisywano mi beta-blokery, które jednak nie do końca działały.
Jak dowiedziała się Pani o terminie zabiegu ablacji?
Wszystko rozstrzygnęło się w dniu, w którym pojechałam na konsultację dotyczącą zabiegu ablacji. Kiedy wywołano moje nazwisko w poczekalni, podniosłam się z fotela i dostałam częstoskurczy, zupełnie jak na zamówienie. Mimo obecności wykwalifikowanej kadry lekarskiej, nie można było ich „uspokoić” przez kolejne 3 godziny. Wtedy lekarze zadecydowali, że powinnam mieć zabieg przeprowadzony natychmiast, jeszcze tego samego dnia.
Czy od początku wiedziała Pani na czym ten zabieg polega?
Moi lekarze starali się jak najlepiej wytłumaczyć, na czym polega ablacja. Z tego, co zrozumiałam, jest to pozbycie się dróg szybkiego przewodzenia pewnych impulsów w sercu za pomocą wprowadzenia elektrody przez aortę bądź żyłę.
Czy musiała się Pani jakoś specjalnie przygotować do zabiegu?
Jak go Pani wspomina?
Mimo niezbyt wesołych okoliczności, moi lekarze byli wprost uroczy. Pan doktor użył wręcz określenia, że jestem artystką również w sercowej dziedzinie, co sprawiło, że poczułam się tą przypadłością niemalże nobilitowana. Podczas samego zabiegu nie stresowałam się, bo cały zespół podtrzymywał mnie na duchu, miałam z nimi doskonały kontakt przez cały czas.
Ablacja nie była też ani specjalnie stresująca, ani bolesna. Jedyne, co pamiętam, to nieprzyjemne uczucie w klatce piersiowej, rodzaj ucisku. Ale biorąc pod uwagę moją długą „historię choroby” i różne nieprzyjemne dolegliwości, które odczuwałam przez te wszystkie lata, było to absolutnie do zniesienia. Całość trwała około 40 minut, maksymalnie do godziny. Po zakończeniu zabiegu byłam całkowicie świadoma i czułam się dobrze.
Czy odczuła Pani poprawę zaraz po zabiegu? Jak długo po ablacji przebywała Pani
w szpitalu?
Kiedy obudziłam się następnego dnia po zabiegu, byłam bardzo ciekawa, czy przydarzy mi się poranny częstoskurcz, jak to często bywało w przeszłości. Ale ku mojemu zaskoczeniu serce pracowało tak spokojnie i dobrze, że… ja też czułam się po prostu dobrze! Było to dla mnie zupełnie nowe, ale jakże miłe uczucie. Co do długości mojego pobytu, w szpitalu byłam tylko cztery dni, przy czym w ogóle nie miałam poczucia, że jestem rekonwalescentką.
Jak się zmieniło Pani życie zawodowe i codzienne po zabiegu ablacji?
Co się poprawiło?
Przede wszystkim mogłam spokojnie robić rzeczy, które przed zabiegiem wydawały się niemożliwe – sprzątać, przesuwać meble, nosić ciężkie zakupy, brać dziecko na ręce… Wreszcie nie musiałam się ograniczać. Dzięki ablacji bardzo się uspokoiłam i poczułam ogromną wdzięczność, że mój stan zdecydowanie się polepszył, i to pod każdym względem.
Na co trzeba zwrócić uwagę po zabiegu?
Po zabiegu dostałam zalecenie, by zaopatrzyć się w beta-blokery. Z zastrzeżeniem, że prawdopodobnie nie będę musiała ich używać, ale dobrze je mieć na wszelki wypadek. Użyłam ich dosłownie kilka razy, bardziej dla pełnego poczucia bezpieczeństwa niż z konieczności. Usłyszałam również, że zabieg ablacji bardzo rzadko trzeba powtarzać, jeśli już, to w wyjątkowych przypadkach związanych ze specyficzną budową serca.
Na koniec proszę powiedzieć, co poradziłaby Pani innym osobom cierpiącym
na zaburzenia rytmu serca, które stoją przed decyzją o wyborze formy leczenia?
Z własnego doświadczenia mogę powiedzieć, że jeśli czujemy, iż coś jest z nami nie tak – zaufajmy naszej intuicji. Drążmy temat, nie odpuszczajmy, poszukajmy dobrego lekarza i zdajmy się na jego opinię. Czasami faktycznie zaburzenia serca mają łagodną postać i nie wymagają poważnej interwencji, ale czasem zabieg jest koniecznością.
Z perspektywy czasu i biorąc pod uwagę moją długą historię, którą państwu przedstawiłam, ablacja była dobrą decyzją i gdyby cofnąć czas, poddałabym się jej jeszcze raz.